Środa:
Jedziemy pod tesco. Zabieramy się szybko stopem na autostradę. Przesiadka w dwa tiry. Lącznie czekanie zajmuje nam 10 minut. Dojeżdżamy do samych Żar. Dralujemy kilometr przez miasto, uginam się pod ciężarem domu, w którym spac maja 4 osoby. Dochodzimy na miejsce. Siadamy przy telefonach, poznajemy pierwszych natrętnych znajomych. Wyglądają jak dresy. Dostaję plakat z króliczkiem. Zamiast ćpać...Myślę o B. Wieczorem drę plakat w namiocie. Rozkladam domek sama, dziewczyny nie mają sily się ruszyć. Kolejni znajomi, którzy już mają dobrą zabawę. 22:00. Roman: kolego, zaopiekuj sie dori, bo jej sie nudzi. Siadam z nimi, slucham glupich polowicznych zdań, jestem zmęczona, idę pod namiot, 18letni pseudopsycholog dręczy mnie tekstami typu: wiem dużo, rozumiem cię bez slów. Uciekam. Mysle. Boje sie jutrzejszego dnia.
Przed polnoca pojawiaja sie kolejni sasiedzi. Probuje zasnac na kolanach chlopaka-znikad. Potem spedzam bezsenna noc w jego ramionach we wlasnym namiocie. Reszta spi. Ja kontempluje cisze i linki na dachu. Zasypiam ok 7 rano.
Czwartek:
Wszystko mnie boli. Ide sie umyc. Jest duszno, goraco. Potem pol dnia pada. Nudzi nam sie. Odliczam godziny do przyjazdu B. Roman uswiadamia mnie, ze dzisiaj z Wroclawia pociag nie jedzie godzine ale piec. Looz. Czekam. Pod scena. O 4 mykamy obie znowu do namiotu. Za chwile sms. Ide, witam sie i snuje miedzy jego kumplami. Zamieniamy pare slow. Mysle. Nie przestaje.
Piatek.
2 godziny snu. Odliczam je na palcach. Nie jestem zmeczona. Calodzienny posilek to kromka suchego chleba. Nie mam sil. Chwila z B. Poszedl. Wiem, ze nie wroci. Nastepne 3 dni czekam jak pies pod namiotem. Na chemika.
Sobota:
Roman wkorwia sie na mnie. Nigdzie sie nie ruszam. "Ryje sobie banie B". Jej slowa. Chowam sie do namiotu i placze cicho. Potem idziemy pod scene. Szwedamy sie troche tu i tam. Nudy. Ale nie jest zle. Gdyby nie jedno.
Niedziela:
budzimy sie rano, bardzo wczesnie, szybka decyzja o wczesniejszym powrocie do domu. Omijami miasto szerokim lukiem, idziemy od razu na stopa. Czekamy pó godziny w sumie. Mamy szczescie w tych pielgrzymkach. Znowu Tesco. Dom. Brat wyjezdza na 2 tygodnie. Budzi mnie, zegna sie. Zostaje sama.
Poniedzialek:
Pojawia sie B. Wrocil juz do domu. Nie umiem sie zloscic. U znajomych czuje nutke zawodu, ze jednak po Żarach potrafimy sie oboje dogadac. W nocy B zegna sie slowami:"przepraszam..widzialas mnie chociaz..zapamietaj..zapal czasem świeczke.." Rycze jak nigdy, zwijam sie na fotelu, na lozku, nie mam sil, mam lzy nie wiem skad, wciaz nowe. Potem popelniam blad, gdy pojawia sie znowu.
Wtorek:
O, wtorek juz dzisiaj. Budzi mnie przed poludniem tato. Nie moge sie jak zwykle ruszyc na lozku. Boli mnie kregoslup. Dori, idz do lekarza. Nie. Nigdy.
Dzien mija w dzwiekach Lifehouse - Storm. Pozostalosc po wczorajszych wariacjach. Nie mam oczu. Pale masakrycznie duzo. Czuje na sobie wielki ciezar szczesliwej dziewczyny. Chowam sie.